piątek, 5 grudnia 2025

[Rachunek za] Listopad 2025

Listopad to miesiąc intensywny, aczkolwiek nie czytelniczo. Biorąc pod uwagę, że zajmowałam się głownie pisaniem, to jestem bardzo zadowolona z tego, że udało mi się wyrobić moją normę ponad 1000 stron w miesiącu - mnie samą mocno to zaskoczyło. 

Książki 

Dzieci jesionu dzieci wiązu

Dziwna to była książka. W sensie... nie była zła jako taka, natomiast podjęto w jej przypadku szerego bardzo dziwnych - i moim zdaniem błędnych - decyzji. Autor przybliża nam wikingów niejako od środka, próbuje opisać ich z ich własnej perspektywy, nie z perspektywy najeżdżanych przez nich ludów. Skupia się na różnych aspektach życia codziennego i polityki, opierając w dużej mierze na źródłach archeologicznych. Tu wszystko gra i nie mam podstaw, żeby wątpić w jego wiedzę w tym zakresie. Natomiast:

- w książce nie ma przypisów (poza durnymi przypisami tłumacza, o czym za moment)

- nie padają żadne nazwiska. Gość powołuje się na "znanych badaczy" albo "specjalistów w tym zakresie". Kogo dokładnie? Nie wiadomo, chociaż polemizuje z nimi albo przytacza ich poglądy. 

Wydaje mi się, że to dziwaczna decyzja wydawcy oryginalnego, który chciał chyba stworzyć książkę, która nie przestraszy potencjalnego czytelnika, który ściągnie ją z półki w księgarni. Wyszło bardzo słabo. 

(na końcu dostajemy kilkadziesiąt stron bibliografii, więc to nie jest tak, że autor te różne kwestie bierze z zadu, rzeczy w tym że przypis końcowy to słaby pomysł nawet jeśli jest numerowany a tu nie mamy numeracji tylko bibliografię do rozdziałów opatrzoną krótkim omówieniem)

Co gorsza, tłumaczenie jest z kategorii daremnych. Miejscami ewidentnie tłumacz nie zrozumiał zdania, ale się tym nie przejął, miejscami nie chciało mu się sprawdzić chociażby na wikipedii czym jest wrzeciono i czym się różni przęślica od przęślika. Autor często używa argumentów językowych, bo w języku angielskim faktycznie sporo jest pozostałości po wikińskim podboju. Można by to bez problemu przełożyć na polski, dodając po prostu "angielskie słowo" oraz znacznie w nawiasie, ale po co, jak można dosłownie przełożyć całość i się nie przejmować, że nie ma to sensu? Plus mamy przypisy tlumacza w rodzaju wesołego stwierdzenia, że w Polskim wydaniu będziemy używali innego zapisu nazw niż autor - ale zostawilismy przed owe autora dotyczącą tych kwestii, bo nie chciało nam się myśleć. 

Nie jest to książka jakoś fundamentalnie zła, ale mogła by być lepsza, a polskie wydanie ciągnie na dno słabe tłumaczenie. Niemniej uważam że można zerknąć, szczególnie, że na Storytelu jest angielski audiobook ("Children of Ash and Elm"). 


Ostre cięcia 

Rewelacyjny zbiór opowiadań ze świata Pierwszego Prawa. Nie ma sensu czytać bez znajomości wcześniejszych książek, bo sporo tu tekstów, których się po prostu nie zrozumie, ale kiedy się zna bohaterów i cały kontekst to jest to masa świetnej zabawy. Absolutnie rewelacyjne jest opowiadanie o Glokcie, ot scenka rodzajowa, która nabiera zupełnie innego wydźwięku, kiedy uświadomimy sobie, w którym momencie jego życia dokładnie się znajdujemy. Każde pojawianie się Whirruna z Bligh to z kolei taka dawka humoru, że można się popłakać ze śmiechu. Abercrombie w ogóle ma niesamowity talent do pisania świrów i w tym zbiorku to udowadnia. Świetne to było i dało mi wiele radości.  


Słońce dziesięciu linii

Trawiona kryzysem czytelniczym - winię "Dzikich detektywów" - sięgnęłam po niedługiego pewniaka i się nie zawiodłam. Romanowiczowa duszna, piękna językowo, szamocząca się z myślami, uwikłana tak w przeszłość jak i w teraźniejsze wydarzenia. Świetna. Do tego, co się PIWowi raczej  nie zdarza, sensowne posłowie. 


O bestiach i ptakach 

Książka na klub PIWu. I będę wnioskowała o całkowity ban prozy hiszpańskojezycznej w przyszłości. Ja rozumiem, że można czasem wyjść ze strefy komfortu. Nawet warto. Ale my tu jesteśmy tak od niej daleko jak ta książka od rozumu i godności człowieka. Po co to było, po co zmarnowano cenne godziny mojego czasu, na cholerę ja to czytałam i po chuja wafla ona to napisała? Że co, że bohaterka w depresji, że uwikłana, że się nawet nie miota, tylko poddaje bezwolnie osobom, które nie tyle jej nie słuchają - mamy dowody na to, że doskonale ją słyszą - co ich po prostu jej zdanie nie obchodzi. Są tu elementy horroru i... i tyle właściwie. Słabe to było. 


Narodziny Stalowego Szczura

Ponieważ bezlitosne algorytmy Zdjęć Google czy innego OneDrive przypomniały mi, że minął ROK odkąd zakupiłam tę książkę - z zamiarem natychmiastowego przeczytania, oczywiście - uznałam, że dość wymówek, pora się zabrać za Stalowego Szczura, szczególnie, że potrzeba mi było czegoś lekkiego i rozrywkowego na odtrutkę po tej cholernej Pilar Adón. 

Jakież było moje rozczarowanie, kiedy zorientowałam się, że Vesper z jakichś nieznanych powodów (znaczy, zakładam, że to kwestia licencji) postanowił zacząć wydawanie serii o Śliskim Jimie DiGriz od tomów... 6, 7 i 8. Rozumiem, że nie wszyscy wyznają (jedynie słuszną) zasadę, że czytać należy w kolejności wydawania, a nie chronologii wydarzeń, ale to już jest trochę absurd, bo jaka jest zabawa czytać napisany w latach 80. prequel do serii zapoczątkowanej w roku 1961? 

No dobrze, może zabawa sama w sobie nie jest taka zła, bo powieść o początkach naszego przyjaciela jest rewelacyjna. To przepełniona akcją i humorem powieść przygodowa. Na niecałych 300 stronach dzieje się tu więcej niż w niejednej wielotomowej sadze - napady na banki, ucieczki z więzienia, wpadanie w niewolę, szantaże, bitwy, ucieczki, pościgi i cała masa kradzieży. 

Wyczytałam gdzieś, że wizja przyszłości zaprezentowana przez Harrisona się zdezaktualizowała i nie wiem, ja tego tak nie widzę. Może jestem po prostu starsza od węgla i nie razi mnie świat bez telefonów komórkowych, bo go po prostu pamiętam? Harrison w ogóle nie wydaje się skupiać na przewidywaniu przyszłości. On pisze książkowy odpowiednik komedii akcji z lat 80. (choć jest to stwierdzenie anachroniczne, przypominam, że ta seria narodziła się na samiuśkim początku lat 60.!), pełen przyszłościowych gadżetów, opisanych zgodnie z (ponownie anachronizm) najlepszymi zasadami cyberpunka: żadnych konkretów; jak to działa? doskonale działa, dziękuję. Tak, to świat bez komórek i mediów społecznościowych, ale jest to też świat lotów międzygwiezdnych, sztucznej grawitacji, latających samochodów, dziwacznej broni i niesamowitych gadżetów. Czy sześćdziesiąt (w przypadku tej powieści 40) lat później możemy (anachronicznie) powiedzieć, że to już retrofuturyzm? A jeśli tak, to co w tym złego? 

Uwielbiam Stalowego Szczura. Nowe wydanie Vesper ma taką cool okładkę:


Podoba mi się ona i moim zdaniem młody Jim całkiem fajnie na niej wygląda. Generalnie pasuje ona do treści, chociaż wyraźnie pokazuje jak dużą skłonność do rozmaitego mroku mamy w dzisiejszych czasach (tutaj najwyraźniej pokazuje to przypadek "Księżniczki Marsa" i jej ekranizacji "John Carter") - bo świat Stalowego Szczura jawi mi się raczej jako taki dość słoneczny. Niemniej, ta okładka generalnie pasuje do treści. A jednak nie oddaje klimatu tych książek tak doskonale jak okładki pierwszych polskich wydań:



Audiobooki

Jak nakarmić dyktatora?

Sięgnęłam po tę pozycję trochę dla śmiechu, spodziewając się durnej książczyny z kategorii "Kochanki nazistów" albo inna "Prawdziwa historia królewskich gaci", a tymczasem dostałam naprawdę świetną rzecz. Autor zjechał pół świata, by odnaleźć i porozmawiać z kucharzami dyktatorów. No i można było do tego podejść po łebkach, napisać, że ten lubił placki a tamten bułkę z dżemem, ale nie tak to wygląda. Dostajemy obraz - od kuchni - niejako codziennego życia dyktatorów, organizacji pracy na ich dworach, wiele o ich charakterze. Autor dodaje kontekst historyczny i polityczny, przeplata to z przepisami, a cała narracja jest dość lekka, miejscami humorystyczna, miejscami popada w groteskę czy makabrę, szczególnie w wątku Pol Pota, bo opowiadająca o nim kobieta ma po prostu - nie bójmy się słów - nasrane. Chciałabym wyróżnić któryś z rozdziałów, ale wszystkie są ciekawe a każdy inny. Odwiedzamy: Saddama Hussajna (rewelacyjny jest ten rozdział), Idiego Amina (czy szerzej Ugandę w czasach dekolonizacji), Envera Hodźę (ten rozdział relatywnie najsłabszy), Pol Pota (tu się dzieją rzeczy nie do opisania) i Fidela Castro (wiedzieliście, że miał swoją ulubioną krowę?). Intrygujący jest nie tylko obraz tych ludzi, ale też to, jak podchodzą do nich ich kucharze, jak ich widzą, jak ich opisują. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam. 


MiToPiPo 2025

Kolejny rok, kolejna powieść... ;) Tym razem pisało mi się bardzo źle, czego może nie obrazuje wykres moich dziennych postępów, ale nie byłam zadowolona z tego, co się dzieje. Z jednej strony trochę sobie olałam przygotowania (wrzesień i październik miałam zabiegany, jakiś chaotyczny), a drugiej niemal cały rok poświęciłam na redakcję "Zwycięzcy" i to też miało znaczenie. Co więcej ciąg dość okropnych lektur (nie polecam "Dzikich detektywów"...) też nie pomógł. W drugiej połowie miesiąca jednak się odblokowałam, coś kliknęło, rzecz zaczęła się toczyć. Pomogły lepsze lektury, to niewątpliwie. 
Nie udało mi się skończyć tekstu, ale jestem blisko i mam nadzieję zamknąć "Podłogi i powietrza" do końca roku. Niewątpliwie czeka je WIELE poprawek, ale to problem przyszłej mnie. 
Co do samego MiToPiPo - udało nam się bez pomocy bota zrobić ponad 100h sztachety, czy trzeba mówić więcej? Plus, tegoroczna naklejka jest łogiń: 

Plany

Grudzień to czas na drugą odsłonę Wielkiego Ponownego Czytania Unii/Sojuszu -> buddy reading na Storygraphie znajduje się TUTAJ. Bierzemy na tapet "Huner of Worlds" i spodziewam się, że będzie zajebiście, bo raz, że to Cherryh a dwa patrzcie tę okładkę: 


Poza tym czeka mnie książka na klub PIWu (styczniowa) - "Pierwsze słowo", ceramka - liczę na ciekawą lekturę. Dalej czytam "Początki Stalowego Szczura" i... nie wiem, czy coś jeszcze zmieszczę. Został mi też do dokończenia rewelacyjny audiobook "Weavers, Scribes and Kings" Amandy Podany (jest na Storytelu, czyta autorka) o Mezopotamii z takiej... ludzkiej perspektywy (na bazie źródeł oczywiście) - więcej o nim będzie w grudniowym rachunku, ale już teraz mogę powiedzieć, że to mój TOP 3 najlepszych non-fiction. 

A potem to już tylko podsumowanie roku, Wielkanoc i znowu będą wakacje ;) 


Czytaj dalej »

sobota, 22 listopada 2025

[Recenzja] Boox Palma 2

O Palmie napisałam już parę(naście) słów w rachunku za lipiec 2025, ale sądzę, że to urządzenie wymaga jednak nieco większej ilości słów i osobnego wpisu. 


Dla porządku zaznaczę, że będę mówiła o czytniku Onyx Boox Palma 2, nawet kiedy będę pisała po prostu "palma". Różnice między urządzeniami nie są duże, ale są.


Parę słów kontekstu 

Zacznijmy zgodnie z tradycją - od opowieści o moim życiu. Dobrze, stop, nie będzie aż tak strasznie. Ale uważam, że w przypadku opinii o czytnikach a szczególnie tym czytniku niezbędne jest zaznaczenie jakie się ma doświadczenie z tymi urządzeniami. Bo "recenzji" Palmy nazywających ją smartfonem jest aż za wiele...

Otóż pierwszy swój czytnik dostałam w łapki w październiku 2010 roku. Był to nieodżałowany Kindle 3. Wcześniej miałam w rękach jakiś czytnik z e-papierem, bodaj Sony, ale i tak złapałam się na to, na co złapali się wszyscy moi ówcześni ebookowi znajomi, syndrom "to nie jest naklejka". Bo tak, e-papier robił wówczas ogromne wrażenie. Może zresztą robi je i teraz - po prostu przywykłam, szczególnie, że podświetlenie jednak zmienia odbiór - ekran bardziej przypomina wyświetlacz. Niepodświetlone cenówki w marketach wyglądają tak, że pewnie nawet nie zwróciliście uwagi na to, że to jest e-ink. 

Ten wstęp jest tu po to, żebyście wiedzieli, że znam się z e-inkiem od bardzo dawna, od czytników bez podświetlenia ale za to z fizycznymi przyciskami (pamiętam jak wszyscy się zachwycaliśmy ich umiejscowieniem na krawędzi; Kindle 3 to było w ogóle doskonale zaprojektowane urządzenie, jeśli chodzi o ergonomię), poprzez Kindle Voyage (300 dpi! to był dopiero szał) do dziś uznawany za najlepsze urządzenie ze stajni Amazonu aż po Palmę z Androidem. Lubię e-ink, śledzę losy tej technologii, czytam ebooki od bardzo dawna, słowem: siedzę w tym temacie. 

Od czasu Kindle 3 e-papier zrobił ogromne postępy, szczególnie jeśli chodzi o szybkość działania - o czym będzie jeszcze niżej. Same czytniki jednak już niekoniecznie, szczególnie jeśli chodzi o czytniki Amazona. Pominę już samo oprogramowanie (chociaż jest ohydne), bo jak już się odpali książkę to nie ma to znaczenia. Ale kiedy konkurencja Amazona zdecydowanie poprawiła swoje dokonania (miałam ostatnio w rękach InkBooka Solaris i nie miałam wrażenia, że jest zepsuty!), Jeffrey wsadzał łeb coraz głębiej w swój zadek. Widziałam nowego Kindla i to wygląda jak nieśmieszny żart. Wiecie jaki jest czytnik, który ma 7 cali? ZA DUŻY. 

Jedynym z tych konkurentów jest forma Onyx i ich dość szeroki wybór urządzeń z serii Boox. Są duże, są małe... i jest też ciekawostka: Palma. Czytnik wielkości telefonu. 


Co to jest ta Palma?

Z zakupem nowego czytnika nosiłam się już jakiś czas, falami nachodziło mnie nieco mocniej - mój Voyage, bezdyskusyjnie wspaniały, niestety nie młodnieje. Guma dosłownie zaczęła się na nim rozkładać, nowe okładki są do luftu, stara składa się już chyba bardziej z kleju niż okładki, a oprogramowanie miewa czkawkę (tu raczej pomoże reset, ale leniwa jestem, musiałabym zrobić sobie kopię zawartości). Nie chcę się z nim rozstawać, ale wiem, że kiedyś to nastąpi. 

Nie bez znaczenia oczywiście jest też prosta sprawa chciejstwa i fakt, że ostatni raz nowy czytnik kupiłam sobie w październiku 2015. (to był zły moment w moim życiu pod chyba każdym względem poza twórczym i finansowym...). Za czymś małym jak smartfon rozglądałam się już od lat. Pierwszy był chyba Woxter Scriba 195S, ale jakoś się nie skusiłam - były tam jakieś problemy z czcionkami i a samo urządzenie, nie oszukujmy się, wygląda jak coś z odpustowego straganu (chociaż słyszałam ostatnio od użytkowniczki, że jest ogółem zadowolona). Były też telefony z einkiem (Yota Phone), daaawno i raczej w sferze tematu, którym trzeba się będzie zainteresować, jak się rozwinie. Rozwinął się tyle o ile - ograniczenia einku zderzają się z wymaganiami wobec urządzenia, które jednak ma ekran zupełnie innego rodzaju - obecnie na rynku mamy chociażby Bigme HiBreak: smartfon z einkiem. Recenzje: mieszane. 

"Smartfonem z einkiem" nazywana jest też omawiana tutaj Palma (a także jej poprzedniczka) i trochę mnie krew zalewa jak to widzę w tytułach filmików na yt, ponieważ jednak to "fon" w nazwie wciąż coś oznacza. Palma nie obsługuje kart SIM, jeśli już nie chcemy nazywać jej czytnikiem, powiedzmy że jest to tablet. Wyjątkowo mizerny, ale co kto lubi. 

Ja lubię, ale o tym będzie za moment. (recenzenci oczekujący smartfona oczywiście nie lubią, szok i niedowierzanie, nie udało się zjeść zupy widelcem?!)

Nie chcę wdawać się tu w szczegóły techniczne (te można łatwo znaleźć), powiem tylko o najważniejszym: Palma to czytnik z androidem. Obsługuje karty pamięci, ale jeśli chodzi o łączność oferuje WiFi i Bluetooth. Uważam że to dobre rozwiązanie - pomaga ograniczyć używanie urządzenia do celów innych niż czytanie/pisanie. Oczywiście to może być dla kogoś poważny minus, dla mnie to jednak w największych zalet. Poza tym, w nagłej potrzebie można zawsze ze smartfona zrobić hotspot i sobie dociągnąć kolejny tom serii ;) 

Samo urządzenie jest... Większe i cięższe niż się spodziewałam. Fakt, używam go w solidnej okładce (Tudia), ale i bez niej to kawał cegły. W okładce jest cięższa od mojego POCO X5 i mniej więcej takiej samej wielkości. Liczyłam na coś mniejszego niż Voyage i wyszło tak średnio jeśli chodzi o wagę - pretekstem do zakupu Palmy był wyjazd w góry i pakowanie się zgodnie z kolarska filozofią minimal gains. Myślę jednak, że ten ciężar to bardziej kwestia stosunku wagi do rozmiaru oraz porównania do urządzeń innego rodzaju (w tym wypadku telefonu). Palma, w okładce, waży 242 gramy, tyle co lekka książka, a jej rozmiar kompletnie zmienia podejście zarówno do czytania samego w sobie, ale też noszenia jej że sobą. 


Czy na tym w ogóle da się czytać? 

"Przecież to za mały ekran" "Musi być niewygodnie" - usłyszałam więcej niż raz, od osób, które nigdy czytać na Palmie nie spróbowały. Sama miałam wątpliwości, bo zdarzało mi się od wielkiego dzwonu poczytać coś na telefonie i szału nie było. Nie było też jednak einku... 

Uczciwie trzeba zaznaczyć, że Palma nie jest urządzeniem dla osób o słabym wzroku i/lub lubiących duże litery. Ja jestem z tych, co wszędzie mają ustawione możliwie najmniejsze napisy itp. więc jestem zadowolona, daję radę zmieścić ile trzeba tekstu w linijce. 

Czytać na Palmie nie tylko się da. To jest jakiś drobiazg, szczególik, rzecz oczywista, z którą daje sobie radę większość czytników ;) w przypadku Palmy cały na biało wchodzi tzw. form factor czyli kwestia jej rozmiarów i kształtu. Recenzje i reddit pełne są za chwytów nad tym, jak Palma zmieniła podejście autorów do czytania i, nie ukrywam, to był jeden z powodów, dla których ją kupiłam. I tak, to prawda, to działa, szokujące ale prawdziwe. Otóż na Palmie... Czyta się wszędzie. 

I tak, możecie powiedzieć, że to przecież głupie, że mało jest miejsc, w które można zabrać Palmę a nie można większego czytnika, szczególnie że są czytniki znacznie bardziej wodoodporne. I ja się zgadzam... Ale się nie zgadzam. Jest coś w tym, jak solidna wydaje się Palma, jak jej rozmiar sprawia że łatwo pewnie trzymać ją w dłoni i w końcu jest coś z w tym, że do chodzenia wszędzie z urządzeniem tego rozmiaru jesteśmy przyzwyczajeni (a nawet uzależnieni). 

Kindla postrzegam jako delikatnego, jego rozmiar (w końcu nieduży), szczególnie to, jaki jest cienki, sprawiają że obawiam się go upuścić, zahaczyć czymś o niego, nieopatrznie przygnieść w torbie lub plecaku. Palma raczej sama stanowi zagrożenie dla otoczenia xD no, przesadzam. Ale bardzo łatwo się Palmę trzyma w dłoni, nie mam problemu z tym, żeby chociażby iść ulicą i na niej czytać. I tak, wiele aspektów tego siedzi wyłącznie w mojej głowie. Tylko co z tego? Siedzi, wyleźć nie chce, a żyć trzeba. 

Czytałam sporo relacji o tym, że ktoś wraz z zakupem Palmy zaczęli więcej czytać, bo czytają tam, gdzie wcześniej skrolowali na smartfonie albo gapili się w ścianę. Mnie samej wydawało się to przesadą, ale... Nie jest. To naprawdę jakaś magiczne sztuczka polegająca na przekierowaniu uzależnienia od smartfona na czytanie. Wniosek się z tego wysuwa raczej przykry, ale chyba należy się cieszyć, że istnieje jakiś sposób na wyrwanie się ze złych nawyków, a w dodatku przekierowanie ich na inne, pozytywne. Mam odruch sięgania po telefon, kiedy stoję w kolejce, czekam na autobus, aż się obiad podgrzeje. Kiedyś był to odruch sięgania po książkę, ale już nie jest. Wkurza mnie to, walczę z tym, ale jednak ten cholerny telefon jest nie tyle bardziej interesujący, co właśnie wygodniejszy. Kiedy przyjedzie autobus wkładam go do kieszeni. Książkę muszę założyć, zamknąć, schować gdzieś znacznie ostrożniej. I na to wchodzi Palma, cała na biało (no, ja akurat mam czarną, bo biała ma pewne niedociągnięcia). Jest tej samej wielkości co telefon, super poręczna, mieści się w kieszeni (bardziej: zewnętrznej kieszonce plecaka, nie oszukujmy się, damskie ubrania są pozbawione normalnych kieszeni), można ją natychmiast schować lub wyjąć, nie trzeba zakładać ani uważać, żeby się nie pogniotła (choć oczywiście trzeba uważać, żeby się nie potłukła, ale to mam wytrenowane z telefonem). Nawet w okładce z klapką (nie wyobrażam sobie innej do e-inku) jest zwyczajnie poręczniejsza. I nie chodzi o to, że założenie książki i włożenie jej do torby to jest jakiś straszliwy wysiłek, bo przecież robiłam to latami, po prostu jestem leniwa, sięgam po łatwiejsze rozwiązania, nawet jeśli są łatwiejsze tylko ociupinkę. I, sądząc po opiniach w internecie, nie jestem w tym sama. 

Wiadomo, dzięki Androidowi można i tę palmę zapaskudzić masą czasoumilaczy, działać będzie pewnie wszystko, co pójdzie na sprzęcie o takiej specyfikacji, choć oczywiście czarnobiały ekran ma swoje ograniczenia. 


Zady i walety czyli walka pro-botów z robofobami

Palma ma Androida. Ma to szereg zalet, nie przeczę. Ma też szereg wad. Nienawidzę Androida. Używam go, bo Google zarżnęło Windows Phone i teraz nie możemy mieć ładnych rzeczy, ale lata cierpień nie sprawiły że go polubiłam. W przypadku Palmy pewną zaletą jest to, że wielu funkcji pewnie nie będziecie używać (np. ustawiać dźwięków powiadomień), ale z drugiej strony na twarz dostajecie nakładką systemową od Onyxa i chociaż mam dowody na to, że ludzie jej używają, dla mnie była absolutnie nie do przejścia. No i nie wygrałam walki z ustawianiem tapety... Ambitnie chciałam zainstalować jakiś minimalistyczny launcher, ale w końcu się poddałam (instalacja była prosta, Palma ma dostęp do sklepu play, wygląda to dokładnie jak na smartfonie) i mam tak jak na telefonie Nova Launcher, odruchy nie stają mi na drodze. Do tego dorzuciłam zestaw ikon Arcticons, który dobrze wygląda na e-inku. Chociaż, przyznaję, nie tak dobrze jak emotikony od booxa (acz widziałam jakiś sposób na podkręcenie ich, wypróbuje w wolnej chwili).

Dostęp do Google Play i możliwość zainstalowania (również normalnie przez .apk) właściwie dowolnej aplikacji to niewątpliwie duża zaleta. Schody zaczynają się kiedy przychodzi do oferty. Z plusów to działają bez problemu aplikacje takie jak Legimi, Kindle czy Bookbeat a także te nieczytelnicze czyli np. Office albo Mega (którego używam do wrzucania plików na Palmę). Gdzie więc problem? Otóż nie udało mi się znaleźć aplikacji do czytania, która dorównałaby standardom, do których przez 15 lat (!) przyzwyczaiły mnie czytniki Kindle. 

Od razu zaznaczę, że nie dla każdego może to być problem. W końcu zaglądam czasem ludziom przez ramię na czytniki w kominikacji miejskiej (ja naprawdę lubię ten temat) i to co tam widzę często budzi grozę xD niemniej:

Aplikacja Kindle to śmieć, a ponurym żartem jest to, że wygląd czytników dorównał do jej koszmarnego projektu. Niemniej działa. Zmianę stron przyciskami należy ustawić w ustawieniach aplikacji w Androidzie. 

Legimi działa, ale traktuje Palmę jak smartfona. Nie testowałam synchronizowania Kindla za jej pomocą, na dwoje babka wróżyła. Trzeba wyłączyć animację zmiany stron (kto to w ogóle wymyślił, wtf) i generalnie działa, chociaż nie radzi sobie z przypisami. 

Aplikacji do audiobooków nie testowałam, ale nic nie wskazuje na to, żeby nie miały zadziałać. 

No ale co z czytaniem? 

Teoretycznie wybór jest duży. Teoretycznie, bo żeby się te aplikacje jakoś od siebie znacząco różniły to nie powiem. Wiele z nich nie jest też dostosowanych do einku (albo w ogóle do rozumu i godności człowieka, o co chodzi z tymi paskudnymi "drewnianymi" tłami?), co trzeba brać pod uwagę. Nie oznacza to, że nie będą działały, ale mogą być bardzo nieczytelne w widoku biblioteki i różnych menu. 

Z aplikacji, które przetestowałam: 

ReadEra - tego używałam w tych rzadkich momentach, kiedy czytałam na telefonie. Na telefonie sprawdza się świetnie, na Palmie niestety niekoniecznie. Aplikacja ma tylko tryb ciemny (poza widokiem czytania) i jak półka jeszcze wygląda znośnie tak menu są kompletnie nieczytelne. 

MoonReader - druga chyba najczęściej polecana aplikacja do czytania, również przez użytkowników Palm. Jak dla mnie "ain't nobody got time for that"/10. Teoretycznie w MoonReaderze da się ustawić wszystko. W praktyce można, ale nie tak, jak bym chciała, a poza tym, to jeden z tych nieskończenie topornych programów, gdzie projektowanie odpuszczono sobie zupełnie. Tu trzeba ustawić wszystko i to przy pomocy koszmarnie wyglądających menu, które mają swoje własne menu. To nie jest robota dla mnie, tym powinien się zająć autor. Niemniej, jeśli komuś się chce i nie ma takich konkretnie potrzeb jak ja jeśli chodzi o umiejscowienie wywoływania menu itp. prawdopodobnie będzie zadowolony. 

KOReader, absolutna gwiazda wśród apek do czytania, ludzie jailbreakują Kindle, żeby sobie to zainstalować. Ponownie, rzecz dość toporna, ale jest lepiej niż w MoonReaderze. Niestety na Palmie ma błąd, który przy wybudzaniu daje nam czarny ekran. Ludzie tak używają (wystarczy zrestartować aplikację) i niby nic się nie dzieje, ale to nie na moje nerwy. Zresztą, jak mówiłam, jest to też aplikacja dość toporna jeśli chodzi o wygląd. Kiedy okazało się, że nie chce mi wyświetlać stron (analogicznych do wydania papierowego, na cholerę mi jakieś inne), to sobie odpuściłam. Kiedy błąd zostanie naprawiony (został zgłoszony) to może wrócę i jednak się przekonam. 

Przetestowałam też szereg jakichś pomniejszych aplikacji, żadna nie robiła tego co chciałam (strony, grrr), paskudne drewniane tła albo reklamy - wywaliłam z palmy, nawet nie pamiętam jak się nazywały. 

A więc w czym czytam? W domyślnym Palmowym Neo Readerze. Raz spacyfikowana (umiejscowienie niektórych opcji wydaje mi się nieco sprzeczne z logiką, może to kwestia tego, że aplikacja jest chińska i po prostu różnice kulturowe dają o sobie znać) działa płynnie i nie trzeba się zastanawiać, gdzie kliknąć, jak coś ustawić. Można sobie wrzucić czcionki jakie się chce po prostu wrzucając je do domyślnego folderu, ustawić odrębny krój do tytułów, sztucznie pogrubić (wygląda paskudnie, tak samo zresztą jak absolutnie zawsze, ale może komuś to potrzebne) itp. ogółem ustawień tekstu jest sporo. Można też ustawić marginesy jakie się chce, przenoszenie, kodowanie itp. Aplikacja działa płynnie, są nawet statystyki (aczkolwiek jak uparły się, że przeczytałam pewne książki, które przeklikałam, to niestety nie umiem im powiedzieć, że jednak nie tak się sprawy mają). Są słowniki i można dograć własne, ale tutaj niespecjalnie mogę ogłosić sukces, chociaż to może być kwestia tego, że słowniki znalazłam słabe (chodzi głównie o rosyjski), działa to podobnie jak na kindlu. Absurdem jest za to jakiś limit tłumaczeń w google translate, ale przyznam, że tego nie testowałam specjalnie. Największy minus? Brak numerów stron (plik jest ok, na kindlu się wyświetlają bez problemu), opcja wyświetlania "prawdziwych numerów stron"... pokazuje ilość ekranów przy aktualnej wielkości czcionki xD Dzięki, Ropuch, naprawdę mi pomogłeś. 

Nie wykluczam, że kiedyś będę się na tyle nudziła, że potestuję aplikacje do czytania raz jeszcze, może się pokaże coś nowego, może się coś zaktualizuje. Niemniej uważam, że pod tym względem android nie daje zbyt wiele, inaczej niż w przypadku aplikacji abonamentowych (Legimi, BookBeat itp.), tutaj oczywiście sprawa wygląda zupełnie inaczej. 


Co jest w Palmie specjalnego? 

Ten ekran. Ranyboskie, ten ekran. Ktoś, kto nie miał do czynienia z einkiem, szczególnie einkiem sprzed 15 lat, ten myślę nie będzie w stanie w pełni docenić jakim arcydziełem jest to, co oferuje Palma. Tu można przewijać rzeczy. Można odpalić filmik na yt. Oczywiście dzieje się to kosztem jakości i właśnie dlatego Palma oferuje różne tryby odświeżania: HD, Zrównoważony, Szybki, Ultraszybki i Regal. Ten ostatni dodany został w niedawnej aktualizacji i chyba dlatego jest na samym końcu, chociaż to tryb najwyższej jakości. Odświeża się co chwila, ale faktycznie wszystko wyświetlane jest przepięknie. Nie nadaje się do przewijania ekranu czy tekstu, ale do statycznego wyświetlania jest świetny. W trybie Ultraszybkim ekran reaguje nie gorzej od zwykłego wyświetlacza z tym, że oczywiście mamy sporo ghostingu. Odświeżanie - które możemy indywidualnie ustawić dla każdej aplikacji!) to jednak nie wszystko - mamy też możliwość wzmocnienia ciemnych kolorów i filtr barw światła, opcję wysokiego kontrastu, a dodatkowo również możliwość optymalizacji aplikacji, gdzie dostosujemy rozdzielczość (czasem domyślnie jakaś aplikacja może nie mieścić się na ekranie), wygląd czcionek, funkcje przycisków głośności. Wszystko to znajduje się w "centrum e-ink", które znaleźć możemy w kilku różnych miejscach, ponieważ - i tu przechodzimy do kolejnej fajnej cechy Palmy - możemy tu sobie dużo skonfigurować po swojemu. 

Palma oferuje nam przycisk wybudzania/włączania z czytnikiem linii papilarnych, przyciski głośności oraz przycisk funkcyjny po lewej stronie urządzenia. Zarówno przyciski głośności, jak i szczególnie przycisk funkcyjny możemy sobie skonfigurować. Możemy przypisać im po 3 funkcje (np. zmiana stron lub odświeżenie ekranu) lub aplikacje - pojedyncze naciśnięcie, podwójne oraz przytrzymanie. 

Androida możemy obsługiwać gestami albo włączyć pasek dolny i tutaj też wszystko możemy sobie ustawić po swojemu, w tym dodać dodatkowe elementy na pasku. Ja mam centrum e-ink oraz odświeżanie. Wszystko to robimy w czytelnym menu, w którym wszystko jest dokładnie opisane po polsku. Mamy też "kulkę nawigacyjną" - pływające menu, gdzie możemy sobie ustawić zarówno jego wygląd jak i poszczególne elementy. 

Palma posiada podświetlenie oraz regulację barwy - możemy sobie zrobić pięknie rzujty ekran, jak taka wola. Ja osobiście nie przepadam za mocno żółtym podświetleniem, więc tylko trzymam kolor na rozsądnym poziomie białości (myślę - oba suwaki na 40%), można też ustawić automatyczną regulację obu lub jednego z tych czynników. I ta funkcja działa super! Przede wszystkim zwykle wyłącza podświetlenie w ogóle, bo ono zupełnie nie jest potrzebne - przy dobrym oświetleniu naturalnym lub sztucznym ekran jest pięknie czytelny bez dodatkowego światła. 

Sama barwa oświetlenia, jest równomierność są ok, ale w porównaniu do Kindle Voyage jednak widać różnicę in minus. Jak to wypada w porównaniu z nowszymi kindlami nie wiem, nie mam porównania, ale słyszałam, że pod tym względem Voyage to najlepszy czytnik Amazonu. Tudno to pokazać na zdjęciu, ale machnęłam kilka fotek. 

Dumam, dumam i chyba o niczym nie zapomniałam - ale możliwe, że i owszem, bo Palma, mimo swojej wyjątkowości na tle innych czytników jest - przynajmniej dla mnie - tym właśnie. Urządzeniem o konkretnej funkcji, które w trakcie korzystania staje się niejako przezroczyste. 


Bateria

Baterie czytników robiły wrażenie jeszcze w czasach, kiedy telefonu nie trzeba było ładować co noc, a teraz już w ogóle trochę trudno w nie uwierzyć. To znaczy, nie w baterie. Te baterie nie mają w sobie nic specjalnego, tylko tylko, że e-ink pobiera prąd tylko, kiedy zmienia stronę, no i - ostatnimi czasy - prąd zjada też podświetlenie. Mimo to wciąż mówimy o tygodniach pracy na jednym ładowaniu. 

Sprawa się komplikuje, kiedy zrzucimy baterii na głowie Androida, dlatego przez zakupem to była jedna z podstawowych rzeczy, jakie sprawdzałam. Miało być w porządku. I jest w porządku. W dodatku Palma dostała na twarz z miejsca duże wyzwanie - zabrałam ją na trzy tygodnie w góry. W tym czasie ładowałam ją raz, po 11 dniach, kiedy miała wciąż ponad 50% baterii (ruszałam w miejsca bez prądu, więc dostała jeść, ale myślę, że nie było to konieczne i pewnie wytrzymałaby może cały wyjazd). Oczywiście miałam wyłączone wifi i bluetooth, dość nisko ustawione podświetlenie (ale naprawdę nie trzeba go dużo) i odpalałam wyłącznie neoreadera. Czytałam jednak dość sporo niemal każdego dnia. Słowem: jak w każdym czytniku baterią nie trzeba się przejmować, prawdopodobnie wciąż jest w porządku. Raz na ruski rok zerkniecie i będzie git. 

Ale dlaczego? Otóż Palma ma brutalne zarządzanie energią, nic tam nie ma prawa działać w tle (poddałam się w kwestii ustawienia zegarka na ekranie głównym xD). Do tego ma fajną opcję wyłączania się całkowicie po określonym czasie nieaktywności (np. 24 lub 48h), więc nie trzeba się przejmować, że bateria padnie, jak akurat czytacie papierowe książki - albo na innym waszym czytniku. Natomiast jeśli będziecie używać jej jak smartfona - sieć, yt, może gierki, włączone wifi, bluetooth, audiobooki (te są podobno wyjątkowo bateriożerne) no to bateria będzie starczała jak w smartfonie. Niemniej dla mnie - zdecydowanie na plus. 


Życie to nie są tęcze i jednorożce...

No dobra, ale czy naprawdę jest tak super? Otóż... jest super, ale nie zawsze tak było i myślę, że to ważne, żeby o tym napisać. Pierwsze kilka godzin z Palmą to była czysta rozpacz. Tak, wynika to zapewne z mojej nienawiści do Androida, ale z drugiej strony, telefony jakoś jednak udawało mi się do tej pory dość szybko pacyfikować. Tutaj, fakt, trochę błąd z mojej strony, bo chciałam sobie zainstalować jakiś bardzo minimalistyczny launcher, żeby to jak najbardziej przypominało czytnik i walka była długa i krwawa, by ostatecznie padło na Nova Launcher, który mam na telefonie, żeby po prostu to cholerne gówno robiło to, czego od niego chcę. 

Domyślny launcher Onyxa ma w sobie za dużo z domyślnego launchera androida, którym nie umiem się posługiwać, więc nie było we mnie entuzjazmu, ale chciałam go wypróbować... niestety tapety mi się nie udało zmienić. I to nie tak, że jestem jakimś wyjątkowym debilem, to podobno wcale nie jest łatwe, ale choć wydawało mi się, że wszystko robię jak trzeba, to jednak się nie udawało. 

Potem przyszła pora na znalezienie aplikacji do czytania i dogranie czcionek. Z czcionkami poszło szybko, gorzej z aplikacjami, o czym pisałam wyżej. Czemu aplikacja "Biblioteka" upiera się na wyświetlanie tylko 6 książek chociaż zmieściłoby się ich pewnie i 12 na jednym ekranie pewnie nie dowiem się nigdy... Tak więc są tu pewne niedociągnięcia, widoczne szczególnie na samym początku użytkowania, na szczęście takie, do których można przywyknąć albo nie musieć się z nimi użerać. Na pewno bardzo pomaga to, jak wiele rzeczy można sobie ustawić po swojemu (przyciski, gesty, paski). Brak tu jednak tego, do czego przyzwyczaił mnie Kindle - dopracowania, skupienia się na tej jednej funkcji, o którą chodzi. I nie twierdzę bynajmniej, że oprogramowanie na Kindlu (przypominam, że mam Voyage, a więc ominęły mnie ostatnie okropne zmiany) jest perfekcyjne (wiele rzeczy kiedyś działało lepiej), ale jednak nie mam tam wrażenia, że coś się rozjechało albo nie działa... na Palmie tej pewności brak, co nie oznacza, że w codziennym użytkowaniu napotykam na jakieś większe problemy - poza oczywiście brakiem normalnej numeracji stron, ale to już kwestia aplikacji a nie samego urządzenia. 


A więc czy polecam? 

Trudne się wylosowało. Nie dlatego że jestem z tego zakupu niezadowolona albo że bym go nie dokonała ponownie. Wręcz przeciwnie. Ale Palma to nie jest urządzenie dla każdego. Odpowiada na zapotrzebowanie pewnego wycinka rynku i podejrzewam że nie jest to wycinek bardzo duży. Takiego Kindla (w normalnym rozmiarze) polecić można i 10 letniej siostrze i stuletniej babci. Tak, czytniki to świetne rozwiązanie dla osób starszych! (w tym wypadku nawet te nowe kindle wielkości lotniskowca) 

Nie uważam też, żeby Palma była dobrym rozwiązaniem na pierwszy czytnik, jej wady (android...) mogą przyćmić zalety epapieru, a zalety samej Palmy tkwią w dużej mierze w byciu alternatywą dla tradycyjnych czytników. 

To właściwie zabawka dla koneserów, dziwaczny gadżet dla tych, którym nie wystarcza normalność. W dodatku gadżet bardzo drogi - 1200zł to jest cena telefonu, nie czytnika. Więc absolutnie nie mogę powiedzieć każdemu, żeby rzucał wszystko i leciał kupować Palmę. *natomiast* jeśli siedzisz w temacie i kusi Cię tak mały czytnik to istnieje duże prawdopodobieństwo, że będziesz zadowolony.


Galeria










Czytaj dalej »

sobota, 1 listopada 2025

[Rachunek za] Październik 2025

Jak co roku zmiana czasu wytrąciła mnie poważnie z równowagi, a w połączeniu z kilkudniowym wyjazdem spod znaku grobbingu (i złej pogody) sprawiło, że średnio kojarzę, gdzie jestem, co się dzieje i co się działo przez ostatni miesiąc, ale spróbujmy to jakoś uporzadkować. 

Książki


Zacznijmy od tego, że jestem trochę w szoku, że uzbierało mi się w tym miesiącu ponad 1000 przeczytanych stron (czyli minimum wyrobione) i "aż" 3 książki. Serio, trudno mi uwierzyć, że to wszystko było w październiku a nie pół życia temu (nienawidzę zmiany czasu, chociaż to jest i tak ta lepsza opcja). 

Dziecko płomienia
Książka tak wciągająca, że zapomniałam, że jestem w połowie, a nie, że ją skończyłam, co myślę wiele o niej mówi. Więcej napisałam w rachunku za wrzesień, więc tutaj wspominam tylko dla porządku, bo dokończyłam ją w pierwszych dniach października oraz wspomnę o tej serii jeszcze przy okazji "Navoli"

Lucky Day
Chuck Tingle już od jakiegoś czasu wchodzi do mainstreamu, a że jego najnowsza powieść droga nie była i brzmiała fajnie, jeśli chodzi o opis, no to co było robić. Co więcej! Ja tę książkę kupiłam i natychmiast przeczytałam. Szok, niedowierzanie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak miałam, chyba w przypadku "Lodu" Dukaja (kupionego w dniu premiery). Czy było warto? Było. 
Początek mnie nie zachwycił, pierwszy rozdział jest bardzo blogaskowy, niemal dosłownie bohaterka schodzi na śniadanie, są tu te okropne opisy w stylu "moje gęste czarne włosy", ale po przeczytaniu całości skłaniam się ku temu, że to chyba trochę specjalnie tak było. Niemniej powieść szybko się rozkręca, a Chuck po raz kolejny pokazuje że ma niezwykły dar przekazywania pozytywnego przesłania przy użyciu bardzo durnych środków. 
Nasz główna bohaterka, Vera, jest wybitną matematyczką i zajmuje się prawdopodobieństwem. A dokładniej: pewnym kasynem, w którym więcej się wygrywa niż przegrywa a jednak biznes się kręci. Napisała o tym książkę, z okazji premiery zaprasza na kolację znajomych i rodzinę i... i dzieje się coś bardzo nieprawdopodobnego. A właściwie wszystkie nieprawdopodobne rzeczy dzieją się na raz. Ginie mnóstwo ludzi a Verze rozsypuje się światopogląd. Pogrążona w depresji czeka bezwolnie na kolejne nieprawdopodobne gówno, bo jak żyć w świecie, w którym niczego nie da się przewidzieć? Jej powolne umieranie przerywa przybycie podejrzanie radosnego Agenta Lyne'a, który to szuka powiązań pomiędzy kasynem, którym zajmowała się Vera a Dniem Niskiego Prawdopodobieństwa i chciałby zatrudnić ją jako ekspert do pomocy w śledztwie. Vera niechętnie się zgadza no i dalej już nasze miśki wspólnie próbują rozwikłać tę sprawę. 
Czy ta książka zmieni wasze życie? Raczej nie. Ale ma w sobie ten tinglowy przekaz, że miłość jest prawdziwa, co mnie zawsze kompletnie rozbraja biorąc pod uwagę absolutnie wszystko, co się w tych tekstach znajduje. 
Aha, w razie co, to tu nie ma nawet jednej sceny seksu, więc to nie jest jednak z tych książek Chucka Tingle. 

Kobieta z wydm
Jakoś z tym sezonie średnio z tym klubem PIWu, kolejna książka, która mi się nie podobała. "Kobieta..." jest obrzydliwa (bardzo naturalistyczna) i nudna, z bohaterami, którzy nie mają w sobie nic interesującego, ale za to są bardzo odpychający. Zaczyna się to bardziej jak horror i takiej estetyki się spodziewałam, ale ostatecznie rozłazi się to w szwach, pełno tu jest jakichś przemyśleń w pierwszej osobie, których obecności nic nie usprawiedliwia, a zakończenie jest oczywiste od samego początku, ale jednocześnie chyba pada płasko na ryjek. 
Plusy: Kobo Abe ma strasznie śmieszne zdjęcie na wikipedii. 

teraz kategoria książek zaczętych

Dobry den
Zaczęta z nudów na palmie, do czytania w autobusach (jak wracam wieczorami, to jednak podświetlenie jest niezbędne, z czytaniem papierowej bywa trudno w zależności od dostępności miejsc w autobusie), ale mnie odciągnęły od niej inne obowiązki. Całkiem ciekawa (oceniam po dwóch rozdziałach), raczej dokończę, ale muszę się wygrzebać z obowiązków PIWowych. 

Navola
Nie chcę niczego definitywnie przesądzać już teraz, ale coś czuję, że to będzie największe rozczarowanie 2025, bo chociaż "Przypowieść o siewcy" mnie nie zachwyciła tak jak tego oczekiwałam, to jednak jest to nieskończenie lepsza książka. 
Zacznijmy od tego, że Bacigalupiego czytałam, kiedy był modny, to znaczy, kiedy wyszła w Polsce "Nakręcana dziewczyna. Pompa numer 6" i ten zbiór opowiadań (powieść nieco mniej) wspominam bardzo dobrze. Cieszyłam się na Navolę. No i na co mi to było? Ta książka jest beznadzieja. Waham się wciąż, czy ją kończyć* (jestem na 150 stronie), bo raczej nic interesującego się tu już nie wydarzy. Przede wszystkim worldbuilding jest tu żałosny, by nie powiedzieć nieistniejący. To są po prostu renesansowe Włochy, Navola to po prostu Bolonia a lokalsi mówią po prostu po włosku. Ba, gorzej, bo z tym językiem to jest już największa porażka. Otóż Bacigalupi nie rozumie jak działają języki obce. Nie wiem, jakim cudem, bo chociaż jest amerykaninem, to się przecież uczył chińskiego. A jednak jego bohaterowie wypowiadają się jak jacyś "włosi" z Nowego Jorku, to nawet nie jest tak, że oni wtrącają bezsensownie słówka w swoim języku (co i tak byłoby słabe, bo przecież oni domyślnie w tym języku mówią), oni często powtarzają dokładnie to samo. WTF. Co gorsza, to nie koniec problemów tej książki. Bo gdyby tylko worldbuilding leżał i były słabe dialogi (a dialogi same w sobie są tu naprawdę żenujące), to jeszcze można by to uratować jakąś intrygą. Ale nie. Myślę, że największym problemem Navoli jest to, że Bacigalupi pisze ją, jakby opisywał rzeczy niezwykle interesujące. Na tych 150 stronach, które przeczytałam, były głównie bardzo szczegółowe opisy (i stylistycznie to, pomijając dialogi, jest bardzo sprawnie napisane)... niczego. Jak boga kocham ta książka jest napisana, jakby była o bardzo ciekawych rzeczach, a nie jest. Opis za opisem rzeczy, których się generalnie w książkach nie opisuje, bo wszyscy wiedzą, jak wyglądają. Jak typ opisuje rynek, to to nie jest pływający rynek w Camorrze, to jest jakieś przypadkowe targowisko. 

*jednak nie dokończyłam, wróciłam, spojrzałam na tę stronę, przypomniałam sobie absolutnie żenujący dialog w połowie którego przerwałam lekturę i stwierdziłam, że naprawdę nie zostało mi tyle czasu na tej ziemi, żeby marnować go na ten szajs. 


Film

Antarktyda
Wybrałam się na seans ukraińskiego filmu dokumentalnego "Antarktyda". Ładna rzecz, całkiem ciekawa, relacja z wizyty reżysera w ukraińskiej stacji badawczej "Akademik Vernadsky. Piękne ujęcia, dużo pingwinów. Całość utrzymana mocno w klimacie filmów dokumentalnych na yt, w każdym razie tych rosyjskojęzycznych, których trochę się naoglądałam. Wnoszę, że na Ukrainie podobne rzeczy też cieszą się popularnością. 


Plany

Jakoś przetrwać listopad ;) Książki na klub PIW - dwie, bo spotkanie w grudniu jest już 4: "Dzieci jesionu, dzieci wiązu" ceramka o Wikingach oraz "O bestiach i ptakach" Pilar Adón. 
Czytaj dalej »

środa, 1 października 2025

[Rachunek za] Wrzesień 2025

Wrzesień to był miesiąc powrotu do ponurej rzeczywistości (chodzenie do pracy, kto to wymyślił), ale miał też mnóstwo zalet, przede wszystkim był pierwszym miesiącem Wielkiego Ponownego Czytania Unii/Sojuszu (WPCUS, hm.... brzmi jak jakaś prywatna szkoła mydła i powidła). Yay! 


Książki

Dzicy detektywi

W zeszłym miesiącu byłam jeszcze dość optymistycznie nastawiona do tej pozycji, niestety trochę się od tamtej pory pozmieniało. Przede wszystkim po pierwszej części książka totalnie zmienia formę i ton - zamiast pamiętniczka młodego poety dostajemy jakiś rodzaj wywiadów z przeróżnymi ludźmi, z którymi nie do końca wiadomo, kto rozmawia (i ostatecznie wychodzi na to, że nikt konkretny, nie ma w tym logiki) i z ich opowieści mamy sobie powoli budować losy poetów, którzy w części pierwszej sami poszukiwali pewnej poetki. I ta część nie zaczyna się źle, jednak z czasem robi się bardzo monotonnie, postacie nic mnie nie obchodziły, stylistycznie było bardzo mało różnorodnie (nie wiem, czy to kwestia autora czy tłumaczenia) i ogółem miałam naprawdę wrażenie, że z połowę tego można byłoby wywalić i nikt by nie zbiedniał, choć oczywiście wtedy byłaby to zupełnie inna książka. Nie wątpię, że ona wygląda jak wygląda, bo autor tego właśnie chciał, że uzyskał efekt o jaki mu chodziło i myślę też, że nie znając dobrze meksykańskiej, czy szerzej latynoamerykańskiej sceny literackiej sporo tracę. Niemniej... czy polecam? Nie. 


Brothers of Earth

Oto on, początek mojego wielkiego ponownego czytania Unii/Sojuszu! Więc może od początku: o co chodzi z tym WPCUSem? Z zamiarem zapoznania się z całą Unią/Sojuszem C.J. Cherryh nosiłam się od bardzo dawna, ze zrobieniem tego systematycznie i w kolejności chronologicznej też raczej długo, ale to jest obecnie 34 książki (ok, ze dwa są chyba w tym opowiadania) i jakoś tak nigdy nie było czasu, nie było pomysłu, jak to ogarnąć - bo ja absolutnie nie chcę czytać tego ciągiem przez rok, czy coś. W końcu jednak się zmobilizowałam, zrobiłam listę, poszukałam chętnych do współpracy, zgadaliśmy się, ogarnęliśmy i jest, zaczęło się! 

"Brothers of Earth" to jeden z debiutów C.J. Cherryh. Jeden z? Ano tak, bo wprawdzie "Brama Ivrel" została wydana wcześniej, ale podobno autorka pracowała nad tymi powieściami jednocześnie a nawet pojawiają się informacje, że "Brothers..." skończyła jako pierwszą. Dla naszej zabawy ma to znacznie marginalne, bo chociaż Morgaine bywa wliczana do Unii/Sojuszu, ja tego nie robię. 

Akcja "Brothers..." toczy się w czasach rebelii Hannan, długo, długo po wydarzeniach znanych chociażby z "Stacji Podspodzie". Nasz główny bohater, Kurt Morgan jest nawigatorem na statku kosmicznym Sojuszu... a raczej był, bo statek został zniszczony w potyczce ze statkiem Hannan (również uległ zniszczeniu) i ewakuuje się, jako jedyny ocalały, na pobliską planetę, na której - alleluja -  panują warunki przyjazne dla życia. Ta sytuacja ma jednak pewne konsekwencje: to życie tam jest. Co więcej ma rozwiniętą cywilizację, kulturę, spory religijne, kolonializm i całą kupę różnego rodzaju uprzedzeń na tle etnicznym. Kurt zostaje wplątany w całą tę skomplikowaną aferę, różne strony konfliktu ciągną go w swoją stronę a w dodatku on sam nie potrafi porzucić swoich przekonań na temat tego, jak powinno się postępować. nie zgadniecie: robi się z tego straszny burdel. 

Choć "Brothers..." to krótka książka (250 stron, jak na książkę sf prawdziwa kruszynka) Cherryh porusza tu bardzo dużo poważnych kwestii, przede wszystkim związanych z kolonializmem oraz wielowiekowymi zaszłościami i ich konsekwencjami. Kurt - a zatem i czytelnik - karmiony jest poglądami jednej tylko strony, którym nie mamy powodu nie ufać... aż do czasu, kiedy okazuje się, że sprawa nie jest taka prosta. Centralny konflikt ma wiele stron i, jak to u Cherryh, każda z nich ma rację a co gorsza okoliczności sprawiają, że nie zawsze może postąpić zgodnie z osobistymi przekonaniami. Ot chociażby władczyni jednego z krajów musi brać pod uwagę kwestie teologiczne i długofalowe następstwa czegoś, co jest z samej swej natury heretyckie. Osobiście może ma wątpliwości, ale nie może na te wątpliwości narazić swoich poddanych, bo konsekwencje dla cywilizacji będą katastrofalne. I tak dalej i tym podobne. Uwikłani w historię, kulturę, religię, cywilizację i konwenans bohaterowie nie mogą się wyrwać z matni i można wręcz powiedzieć, że Fatum ciągnie ich ku katastrofie. 

Analogie do sytuacji Indian Północnoamerykańskich są oczywiste, ale to nie sprawia, że poruszane tematy są mniej uniwersalne. Jest tu dużo bardzo mocnych scen, które na pewno pozostaną na długo w mojej pamięci. 

Opis z tyłu okładki zapewnia nas, że ło panie, takich kosmitów, toście jeszcze nie widzieli... no dobrze, żeby oddać sprawiedliwość, dosłownie napisane tam jest, że "takiego obrazu obcego społeczeństwa nie widzieliśmy od czasów Diuny" i to "alien society" można różnie odczytywać. Niewątpliwie społeczeństwo nemetów jest bardzo złożone i tkwi w centrum powieści. Tu absolutnie nie mogę powiedzieć złego słowa, to jest cudownie wielowarstwowe i te wszystkie zaszłości, uprzedzenia, polityka i historia sprawiają, że naprawdę wiele sytuacji jest bez wyjścia dla żadnej ze stron. Wspaniałe. Natomiast czy takie obce? Gdyby nie pewne elementy historii Kurta (nie wdając się w spoilery) to równie dobrze mogłaby być powieść fantasy a nemet - ludźmi. Ich kultura różni się od znanych nam na ziemi ale oni sami od ludzi nie różnią się wcale. I nie chodzi mi o ich wygląd, który opisany jest dość mgliście, ale wszystko inne. Przyznam, że trochę zgrzytałam zębami za każdym razem, kiedy postacie mówiły sobie, że się kochają. Od kiedy to kosmici muszą znać pojęcie miłości? I pewnie u innego autora nie czepiałabym się tego, bo to naprawdę nie jest jakieś specjalnie istotne dla całości, ale to jest, cholera, C.J. Cherryh. Dosłownie osoba, które przyzwyczaiła mnie do oczekiwania znacznie więcej obcości w obcych. No nic, to jej debiut. 

Ten debiut czuć też w takim motywie insta-love, który - myślę - jest jaki jest dlatego, że chciała by ta książka była krótka a nie wymyśliła dobrego sposobu na opisanie jakoś upływu czasu albo zrobienie z tego małżeństwa politycznego i może nawet wbrew woli postaci. Myślę, że w ten sposób byłoby to znacznie ciekawsze, ale i książka musiałaby być grubsza. Czy 10 lat później C.J. Cherryh napisałaby to lepiej? Z pewnością. Czy teraz jest złe? Absolutnie nie. 

Nie sposób podkreślić jak świetnie zrobiona jest sytuacja społeczno-polityczne, jak skomplikowane, wielowarstwowe i nierozwiązywalne są problemy tego społeczeństwa. Tu widać w całej okazałości, że to jest może jeszcze nieopierzona ale autorka, która zdobędzie potem bodaj 4 Hugo. To jest naprawdę bardzo dobra książka. Polecam. 


Dziecko płomienia

Czwarty tom "Korony gwiazd". Tak dla pełnej przejrzystości, to skończyłam go 2 października, ale chcę to mieć już z głowy, zaczęłam to czytać 4 sierpnia, jeszcze w Andorze. Potem, jak pisałam, nawet zapomniałam, że to czytam, tak mnie wciągnęło, no ale już, koniec, doczytałam. I pewnie, wbrew deklaracjom, jednak przeczytam resztę, chociaż mam wiele zastrzeżeń i to nie tylko do pani Elliott. Zacznijmy jednak on niej. 

Jak pisałam, nie ma powodu, dla którego ta książka jest tak długa. Szczególnie niemożliwie nudny i irytujący wątek Adiki można by mocno okroić, odpuścić sobie te długaśne rozdziały, w których oni idą z miejsca w miejsce, gdzie nie dzieje się nic istotnego, tylko możemy sobie popatrzeć na to, że kiedyś były na tym świecie sfinksy (a może i nadal są), krasnoludy i co tam jeszcze. To było nudne, to było po nic, mózg sobie chciałam wydrapać. To właśnie ta wędrówka tak mnie pokonała w połowie powieści, że już naprawdę chciałam się poddać. 

Na szczęście w końcu wracamy do polityki i wojen i robi się ciekawej - a i czyta się szybciej. 

Wkurzyło mnie też przedstawienie Polaków, generalnie żenujące. 

Co jeszcze jest żenujące? A no "tłumaczenie". Pierwsze trzy tomy przetłumaczone były solidnie i przede wszystkim konsekwentnie, z dbałością o językowe detale będące sercem herezji stanowiącej ważny element fabuły. W tomie 4 zmieniła się tłumaczka, co więcej nie chciało jej się przeczytać poprzednich tomów a nawet mam poważne podejrzenia, czy pod tym nazwiskiem nie ukrywa się więcej osób, bo są tutaj duże fragmenty, gdzie tłumacze ewidentnie nie ma pojęcia, co się dzieje a miałby, gdyby chociaż przeczytał ten właśnie tom. I żeby była jasność, to nie są dobre wpadki, to jest poziom opek obśmiewanych na analizatorniach. Z tekstów, których absurd widoczny jest bez kontekstu mój faworyt to:

Przyjrzała się Alainowi pionowo osadzonymi oczami. 

Zostawiam was z tą wizją. 


No to będę czytała dalej czy nie? No, cholera, ciekawi mnie co dalej z Henrykiem, Rosvitą, nawet Alainem. Niestety kolejny tom (bo ostatnie dwa chyba się w Polsce nie ukazały w ogóle) tez tłumaczyła ta sama osoba, co tom 4, więc entuzjazm u mnie znikomy. Może więc sięgnę po oryginał, bo chociaż nazwy własne i pewne wybory stylistyczne pierwszej tłumaczki mogą trochę mi stać na zdradzie, to ostatecznie ta druga i tak miała w dupie nie tylko to, co było przed nią, ale to co sama napisała pięć stron wcześniej (North Mark, czyli Północna Marchia, bo to "mark" to to samo "mark" co w "Denmark" bywało czasem Północnym Znakiem, bo ktoś tu jest debilem), że nie wspomnę o tym, że język polski jest również dla tej osoby językiem obcym i np. przez całe te prawie 1000 stron nie dowiedziała się, jakiego rodzaju i liczby jest piękne polskie słowo "drzewce". 


Audiobooki

Nie oświadczam się

Dosłuchałam po dłuższej przerwie zebranych reportaży prasowych Wiesława Łuki o zbrodni połanieckiej. To nie była dobra książka na audiobook. Mnóstwo nazwisk, sprzecznych zeznań, kłamstw, nazwisk, powiązań rodzinnych, nazwisk. Nawet to, że znam ten temat niewiele mi pomogło. Myślę, że głównym powodem tej sytuacji jest to, że to są reportaże z prasy, z epoki - co ma oczywiście ogromną wartość, ale jednocześnie niejako zakłada, że czytelnik jest na bieżąco. Myślę, że w formie książkowej to byłaby ciekawa lektura, jako audiobook się nie sprawdza. 


Palma

Co, znowu? Ano znowu, no bo używam dziada, wciąż testuję - ciekawostka przyrodnicza jest takiej natury, że chyba naprawdę skutecznie udało mi się zacząć przerzucać nałóg smartfonowy na to urządzenie i wczoraj, pakując do plecaka papierową książkę odruchowo chciałam spakować palmę... i to zrobiłam, no bo w autobusie w południe, spoko, można na papierze, ale wieczorem pewnie będzie za ciemno a do tego w tych kolejkach na ekspresu do kawy itp. coś tam się zawsze przeczyta. Szał. 

Druga rzecz, to że zaczęłam testować automatyczne światło i automatyczny kolor podświetlenia i o dziwo jestem zadowolona. W Voyage z tej funkcji właściwie nie korzystam, ona zawsze jakoś nie tak to podświetla jak bym chciała, a tymczasem Palma zwykle przy włączonej tej funkcji oba suwaki ustawia na 0, podbijając odrobinkę tylko kiedy robi się naprawdę ciemno. Alleluja! A bez światełka, w mocnym słońcu szczególnie, można w pełni docenić e-ink. 

Zaczęłam też czytać coś na Legimi (a nie tylko sprawdzać, czy aplikacja się odpala) i: da się czytać (trzeba tylko pamiętać o wyłączeniu animacji przewracania strony; co to w ogóle za durny wynalazek to ja nawet nie), przewracanie stron guzikami nie działa (ustawiłam w systemie, więc działać powinno). Niestety numeracja stron jest z dupy, więc trzeba używać procentów. 

Plany?

Cóż, teraz "Lucky Day" Chucka Tingle, "Kobieta z Wydm" Kobo Abe (na klub PIWu) i jakoś mi wpadł na Palmę "Dobry den". Potem z pewników mam tylko książki na klub czytelniczy ("Dzieci jesionu, dzieci wiązu" oraz "O bestiach i ptakach") i w grudniu 2 odsłona WPCUSa, czyli "Hunter of Worlds". No a potem, Grażynko, zaraz Wielkanoc i znowu wakacje. 

Niemniej, chciałabym przeczytać coś z książek kupionych w marcu na targach książki (bo chyba nie przeczytałam nic..) albo z Vesperowych nowości, szczególnie, że oni znowu naszykowali, cholera, pełno dobrego. I gdzie ja mam to trzymać?!
Czytaj dalej »

poniedziałek, 1 września 2025

[Rachunek za] Sierpień 2025

Większość miesiąca upłynęła mi na urlopie, choć nie zaniedbywałam czytania (wbrew temu, jak to może wyglądać). 


Książki:

Dziecko płomienia

Taka zabawna sytuacja, myślę dość symptomatyczna: napisałam to podsumowanko, poszłam czytać inne sprawy i oddałam "Dziecko płomienia" do biblioteki, kiedy tylko było można (była zamknięta z powodu zmiany katalogu) i po paru godzinach dotarło do mnie (tj. zobaczyłam na Storygraphie), że ja tej książki... Nie skończyłam. Że jestem w połowie. 

Myślę że to dość dobrze oddaje jak bardzo wciągnęło mnie szamanistyczne pierdolamento o niczym. Czytam to dalej, ale jeszcze nie wiem czy będę miała siłę dokończyć tę książkę. Bo jakoś serii raczej nie będę kontynuowała... 

Każdy z tomów Korony Gwiazd jest grubszy od poprzedniego. I wiecie czym to jest uzasadnione? ABSOLUTNIE NICZYM. Ten rozdział, który mnie tak pokonał że aż wyparłam, że w ogóle czytam tę książkę to można było wywalić pewnie w całości. A i tak, obawiam się, że niestety wątek aoi, magicznego pierdolamento i tych szamanistycznych flaków z olejem, że nie wspomnę o doskonale pozbawionym osobowości Sanglancie, to jest faktyczny główny wątek tego tekstu. Szkoda. Bo zapowiadało się bardzo smakowicie. 

Najsłabsza część jak do tej pory, nie jest to jakaś bardzo zła książka, ale jest potwornie długa i mamy tu więcej Laith i całej tej, cóż, głównej fabuły o Aoi, która mówiąc oględnie nie jest najbardziej porywająca. Plus dostajemy wątek w epoce kamienia, a to jest jakiś mój chyba najbardziej znienawidzony okres w historii, szczególnie że okraszone to jest szamanizmem, którego pasjami nie znoszę. Robię sobie przerwę od tej serii, bo mam książkę na klub do przeczytania ale wrócę. 


Dzicy detektywi

Dopiero zaczęłam, więc więcej będzie we wrześniu - to jest książka na wrześniowy Klub PIWu w Bookowskim. Szalona autobiograficzna jazda o poetach w latach 70. Miejscami fragmenty wprost genialne, tyle mogę powiedzieć w tym momencie. Ciekawe jest to, że bohaterowie kogoś szukają a tymczasem narracja jest o szukaniu właśnie ich. Zawiłe, owszem, wielowarstwowe. Miejscami jest prześmiesznie. 


Andorra!

Większość mojego urlopu miało miejsce w sierpniu, ale co było do opisania zrobiłam w rachunku za lipiec. Niemniej powtórzę raz jeszcze: było zajebiście. Andorra jest zajebista. URLOPY są zajebiste. 


Airshow Radom

Tu miała byc jakaś relacja z tego wydarzenia, no ale nie będzie. Cała ta wycieczka w ogóle była pasmem niefortunnych wypadków i to że Airshow się nie odbędzie było dla mnie oczywiste już tydzień wcześniej... ale sądziłam że zawiedzie pogoda, a nie że dojdzie do śmiertelenego wypadku. 


Worldshift konferencja

Wzięłam udział - jeśli można tak nazwać oglądanie filmików w internecie - w konferencji Worldshift - konferencji pisarzy szeroko pojętej fantastyki. Były to trzy dni intensywnego oglądania różnych prezentacji, a zapisałam się tylko na część z dostępnych. Udało mi się obejrzeć wszystko co chciałam, z z czego sporo było całkiem ciekawych. Oczywiście błyszczała K.M. Weiland (od niej w ogóle dowiedziałam się o tej konferencji), ale parę innych też było cennych. Oczywiście nie tak, że wszystko było super - niektóre mniej mnie ciekawiły, niektóre to były kołczingowe brednie, ale nie zabrakło też konferencyjnych klasyków - kogoś, kto mamrocze i kogoś, kto z jakiegoś powodu mówi o sobie (były chyba ze 3 takie prelekcje, pojęcia nie mam o co chodziło, nawet nie wiem, kim byli ci ludzie). Niemniej, cieszę się bardzo, że wzięłam w tym udział, prelegenci dawali sporo przydatnych materiałów do ściągnięcia. 

Drobna uwaga techniczna: nie było ani razu żadnych problemów z odtwarzaniem itd. Czapki z głów. Osiągnięto to prostym, ale skutecznym sposobem: prezentacje zostały nagrane wcześniej, a prelegenci grasowali na czacie, by móc odpowiadać na pytania uczestników. Dostęp był darmowy przez 24h, więc niestety nic tu nie podlinkuję, aczkolwiek mam notatki i może coś z nich kiedyś sklecę.  


Gry

System Shock (remake)

Taki sobie zrobiłam prezent na urodziny, bo jakoś tak wyszło, że mają Thiefa w małym palcu, w System Shocka nigdy nie grałam. Za dużo jednak nie pograłam, więc nie mam na razie niczego mądrego do powiedzenia. 

Czytaj dalej »

piątek, 1 sierpnia 2025

[Rachunek za] Lipiec 2025

Przyznam, że siadając do tego rachunku nieco mnie zaskoczyło, że przeczytałam w lipcu tylko jedną książkę. Grubą, ale tylko jedną? Huh. Szybki rzut oka na Storygrapha i wychodzi i na to, że nie pamiętałam tego aż tak źle - "Księcia psów" skończyłam 9 lipca, potem do końca miesiąca czytałam kolejny tom "Korony gwiazd" - "Głaz gorejący". A więc miesiąc spędzony z Kate Elliott i... na urlopie. 


Książki

Książę psów

Drugi tom "Korony gwiazd" mnie nie zawiódł. Podejmujemy wątki z pierwszego tomu, dostajemy kilka nowych. Jest miodnie, nawet Sanglant, który jest generalnie nie do zniesienia z tym swoim kompletnym brakiem osobowości, dostaje mocny wątek (i pięknie to gra z tytułem, zresztą rewelacyjnie to wyglądało z perspektywy końcówki pierwszego tomu). Zmienia się nieco klimat, bo zdecydowanie odeszliśmy już od małomiasteczkowej rzeczywistości Laith z początku "Królewskiego smoka", ale nie jest to wada. 


Głaz gorejący

Tom trzeci "Korony..." dostarcza nam wreszcie więcej informacji o Aoi i nie są to rzeczy, których się spodziewałam. Jest trochę mocnych scen, są jeszcze nowsi bohaterowie (zaczynam rozumieć, czemu te książki są takie długie...). Kolejna dobra książka, chociaż nie ukrywam, że bardziej mnie interesuje polityka Wendaru niż główny wątek. Zarówno Laith jak i Sanglant są mało interesujący, szczególnie odkąd Sanglantowi się "polepsza". Kumam, że jego brak osobowości jest raczej celowym zabiegiem, ale to nie sprawia, że jest znośny. 


Boox Palma 2 

Na okoliczność nadchodzących urodzin znalazłam wymówkę, by w końcu kupić czytnik ebooków w dużej cenie i małym rozmiarze, czyli Boox Palma 2. Zdecydowałam się na nowszy model, choć poprzedni wciąż jest w sprzedaży i to w atrakcyjniejszej cenie z powodu nieco lepszych recenzji i nowszego androida - z tym diabelstwem niestety trzeba brać pod uwagę takie sprawy. Myślę jednak (po pomacaniu starszej Palmy, po obejrzeniu bardzo wielu filmików i porównań), że moje wrażenia mogą być potraktowane jako dotyczące obu tych urządzeń (a nawet urządzeń analogicznych innych producentów, przynajmniej jeśli chodzi o kwestię czytania z tak małego ekranu). Więcej będzie w osobnym poście (podlinkuję tutaj), na razie parę słów na szybko.

Jednym z powodów (głównym było, nie oszukujmy się, "chcę nową zabawkę") była łatwość czytania na tym urządzeniu właściwie wszędzie, znacznie większa niż w przypadku większych czytników (a i tak mam szczęście, że mam 6" Kindle Voyage, bo teraz robią 7" a nawet więcej...). Co jest dość paradoksalne i mam pewne (ponure) przemyślenia natury ogólnej w tej kwestii, ale tutaj najważniejsze jest to, że... tak. To działa. 

Zabrałam tę Palmę na urlop, w wysokie góry, w miejsce, w które nie odważyłabym się zabrać kindla - większy i cieńszy jest znacznie bardziej narażony na uszkodzenia w wielkim plecaku itp. Częściowo to jest kwestia mojej paranoi, ale ten Kindle już trochę ze mną jest i wiem, że różne to było w wypchanych plecakach (z racji przycisków na ściskanie i trudnej dostępności porządnych okładek). Palma? Cegłofon jak się patrzy. Jej waga (w okładce jest cięższa niż mój POCO X5 i podobnej wielkości, 242 g vs 210 g) zaskoczyła mnie negatywnie w kontekście wyprawy górskiej, gdzie liczyłam każde 100 gram, ale na co dzień nie jest wielkim problemem. 

Tak jak się spodziewałam i jak potwierdziły mi recenzje w internecie (w przeważającej większości pozytywne) - czytam dużo. Czytam wszędzie. W autobusie na górskiej drodze (gdzie pewnie nie wyciągnęłabym papierowej książki a co dopiero Kindla), w drodze piechotą do Lidla, w kuchni czekając aż ekspres zrobi swoje albo podgrzeje się obiad w mikrofali. Nieduży rozmiar sprawia, że Palmę trzyma się w dłoni bardzo pewnie. 



Wady? Oczywiście Android. Tak, to jest jedna z zalet w tym sensie, że można sobie tu zainstalować co się chce, działają te wszystkie legimi (ale bierze Palmę za smartfon), bookbeaty, kindle i dowolna apka do czytania, aaale... pierwsze ustawienie tego wszystkiego to kilka godzin walki w gównie a i te wszystkie dowolne aplikacje do czytania (łącznie z Kindle) pozostają jednak daleko w tyle za tym co oferuje Kindle-czytnik (a i pewnie inne czytniki). Chociażby aplikacja, która wyświetla numer stron (co robi czytnik kindle po 2 kliknięciach w Calibre) chyba nie istnieje. Być może robi to KOReader (nie udało mi się go do tego zmusić), ale ten z kolei wywala czarny ekran śmierci przy wybudzaniu Palmy, więc się pożegnaliśmy dość szybko. Co, brzmi to słabo? Było słabo. Moje pierwsze wrażenia były bardzo negatywne, miałam wrażenie, że wywaliłam kupę forsy na kupę gówna. Kiedy jednak już człowiek jakoś spacyfikuje oprogramowanie (stanęło na Nova Launcherze i booxowym Neo Readerze; czeka mnie jeszcze trochę zabawy, ale na razie nie mam na to czasu i ochoty) to jest wspaniale. 

E-ink jak to e-ink, genialny wynalazek, ale ten robi kolosalne wrażenie, kiedy porówna się go z e-inkami z pokolenia Kinde 3 (Keyboard). Tu przy ustawieniu ultraszybkiego odświeżania pozwala na odpalenie filmu. Kto nie walczył z przeglądarką na Kindle 3, ten nie zrozumie. 

Generalnie, jak pisałam, będzie więcej w osobnym wpisie, ale tak na (niezbyt) szybko to mogę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona z zakupu, a szczególnie po tym, jak miałam okazję zobaczyć tego 7" kindla - masakra, jakie one są ogromne, kompletnie sprzeczne z logiką, rozumem i godnością człowieka. Kupujesz czytnik, żeby nie dźwigać książek i dostajesz coś, co jest większe niż niejedna książka. Cieszę się, że go jednak nie kupiłam - realnie bym go musiała po prostu odesłać. 


Andorra!

Byłam w Andorze dwa lata temu, ale wtedy był to dość krótki wypad, który w dodatku nie poszedł tak, jak zaplanowałyśmy. Mimo to byłam absolutnie zachwycona, choć nie wierzyłam, że kiedykolwiek uda mi się tam wrócić. A jednak! 

Początkowo plany na 2025 obejmowały Korsykę, ale różne okoliczności - przede wszystkim ceny lotów - sprawiły, że Korsyka została odłożona na przyszłość, a rok 2025 został rokiem trzech tygodni w Andorze

Piękna tego kraju nie da się tak po prostu opisać. Nawet kiedy teraz patrzę na własne zdjęcia to nie do końca potrafię uwierzyć, że to prawdziwe miejsce i ja w nim byłam. 

Plan był napięty. Były wycieczki jednodniowe, dwudniowe i wielodniowe (nocowanie w Refugis, czyli chatkach, w których w całkiem komfortowych warunkach można przenocować w górach za darmo), różne bazy wypadowe, zdobywanie szczytów i przełęczy a nawet sanktuarium ;) Andora to kraj niewielki, ale bardzo piękny i bardzo ciekawy jeśli chodzi o historię. Do tego liczne muzea w bardzo przystępny i interesujący sposób pozwalają na zapoznanie się z dziejami Księstwa, jego ustrojem politycznym i społecznym. Andora wydaje się dość egzotyczna i odległa, ale wcale nie są to jakieś bardzo drogie czy szalone wakacje. (no dobra, to drugie to nieco kontrowersyjne stwierdzenie xD )

Andora nie ma ani lotniska ani kolei, dostać się można do niej z krajów ościennych, czyli Francji lub Hiszpanii. W praktyce oznacza to lot do Tuluzy lub Barcelony dalszą podróż autobusem. Przetestowałam oba te połączenia i różnica jest głównie... estetyczna. Z Barcelony jedziemy trochę dużej przez suchą, burą Katalonię. Co nie oznacza, że nie ma tam ładnych widoków, szczególnie im głębiej w góry wjedziemy (wielka tama i zalew, samotna góra Santa Fe d'Organya). Od strony Francuskiej mamy soczyście zielone góry, pełne jaskiń a później - kiedy zaczniemy wspinać się do Pas de la Casa - krętą drogę i przepaściste widoki. No a potem już Andora w całej swojej krasie. 

Koszt dojazdu zależy głównie od cen biletów lotniczych. Jak mówiłam, leciałam do Tuluzy (dwa lata temu niecałe 800 zł w obie strony - z dużym bagażem), lot z Poznania z przesiadką w Monachium (Lufthansa o ile dobrze pamiętam), w tym roku za 900zł LOTem z Poznania z przesiadką w Warszawie, również z dużym bagażem (plecak). To właściwie największy koszt, bo sama Andorra jest tania (ceny podobne jak w Polsce a na wiele produktów niższe), ponieważ większość hoteli nastawiona jest na turystę zimowego, to latem ceny są bardzo korzystne nawet w czterogwiazdkowych hotelach. Aczkolwiek trzeba tu zaznaczyć, że standardy hotelowe są niższe niż Polsce (jak zresztą wszędzie zagranicą), więc nie dajcie się oszołomić tym gwiazdkom ;) Można jednak dodatkowo zaoszczędzić, jeśli będzie się nocowało w górach. 

Nie wolno biwakować na dziko - poza sytuacją, kiedy w refugi nie ma już miejsc, wtedy można się rozbić w pobliżu. W praktyce ludzie się rozbijali nawet jak miejsca były. Myśmy tym razem namiotów nie brali, dużo dźwigania, a szansa na ich użycie znikoma. 

Co w ogóle robić w tej Andorze? Zależy od zainteresowań ;) Dla mnie najważniejsze były góry, potem muzea a na koniec ewentualnie zakupy, ale dla wielu turystów (szczególnie tych z krajów ościennych) jest zupełnie inaczej. Andora to strefa wolnocłowa, tani tytoń, tani alkohol, tania elektronika, tanie jedzenie, w końcu - tanie artykuły papiernicze czy kolekcjonerskie (tanie Funko POPy, duże sklepy modelarskie). 

Jeśli chodzi o muzea to jest ich wiele i są bardzo różnorodne. Warto z pewnością odwiedzić Muzeum Motoryzacji w Encamp oraz BiciLab w Andorra La Vella (muzeum rowerów) a jak tego wam mało, to w Canillo jest świetne Museu de la Moto czyli muzeum motocykli. W Stolicy zwiedzić można też Andorski Parlament i dowiedzieć się tam wiele o historii kraju i jego ustroju. Do tego w Ordino jest Museu Casa d'Areny-Plandolit - Dom-Muzeum najbogatszej rodziny w Andorze, mocno związanej z polityczną i gospodarczą historią kraju. W Escaldes warto zajrzeć do biblioteki miejskiej, są tam świetne wystawy czasowe (aktualnie grafiki Durera!), stała ekspozycja świetnego Andorskiego rzeźbiarza Viladomata oraz wystawa modeli kościołów romańskich - rozsianych po całym kraju. Choć to skromne budowle, niektóre są wyjątkowej urody (poniżej zdjęcie San Muguel d'Engolasters). 



No ale clue programu to jednak góry. Nie przypadkiem tradycyjną nazwą kraju są "Doliny Andorry". Państwo położone jest wysoko w Pirenejach (najniższy punkt to prawie 900 m n.p.m.) i jest po prostu spektakularne. Góry przypominają może nieco nasze Karkonosze, są jednak znacznie większe, zarówno pod względem wysokości, ale też odległości, które są tu do przybycia. A do tego szlaki układali tu tutejsi - ludzie, którzy chodzą na spacer z psem pod coś, co u nas nazwane byłoby wyrypą...

Jest tu wiele szlaków, których nie nazwałabym trudnymi technicznie (choć są momenty, w których wyglądają dość niepokojąco), aczkolwiek nie są to szlaki, do jakich można przyzwyczaić się w Polsce. U nas, co do zasady mam wrażenie szalki są układane. W Andorze są wytyczane tam, gdzie można się jakoś wdrapać, często po dość nieprzyjemnych dla stóp kamieniach, a i zdarzają się miejsca, gdzie przez wielkie gołoborze lub łąkę macie przejść na szagę tak mniej więcej w kierunku kolejnego znaku. 

A propos znaków - po raz kolejny sprawdza się zasada, że czasem trzeba wyjechać daleko od domu, żeby docenić to, co się ma. Szlaki w Andorze mamy dwóch rodzajów - międzynarodowe (GRP i HRP) oraz lokalne, oznaczane żółtymi kropami. Te żółte kropy to jest pomysł taki, powiedziałabym, średni w okolicy, gdzie na każdym kamieniu jest pełno okrągłych żółtych plam porostów... W dodatku umiejscowienie tych znaków jest raczej dowolne, czasem są co kawałek, czasem nie ma ich przez dłuugi czas i dopiero po sporym czasie natrafiasz na kolejny i odkrywasz, że źle poszedłeś. Niemniej nie mogę powiedzieć, że jest jakoś bardzo źle, skoro wszędzie dotarłam. Był tylko jeden moment, gdzie musiałyśmy zapytać o drogę i chwała bogu, że akurat przypadkiem szedł jakiś chłopak i nas uratował, bo znaki radośnie pomijały miejsce, w które chciałyśmy się dostać (kropek było pełno w każdym kierunku, bo wszystkie szlaki są kropkami oznaczone) a mapy - miałyśmy dwie, o nich za chwilę - dawały sprzeczne zeznania. Do filozofii wytyczania i oznaczania szlaków należy się przyzwyczaić. Przede wszystkim, kiedy można iść mniej więcej w jakimś kierunku i się dojdzie - to takie własnie założenie przyjmie szlak. Jeśli trzeba przejść przez jakąś stromą łąkę to znak będzie pewnie gdzieś na dole, może na środku i potem na samej górze i każdego z nich się pewnie naszukacie. Drogowskazy też są takie o, mniej więcej w tamtą stronę. Zdarzało się też, że na dużym rozdrożu znak jest tylko w jedną stronę. Generalnie zakłada się tutaj, że ogólnie wiesz co robisz i gdzie idziesz. Dlatego też są tu szlaki dość niebezpieczne i jeśli na mapie napisane jest że szlak jest trudny, to lepiej się tam nie pchać jeśli *naprawdę* nie wiecie, co robicie, bo nawet "zwykły" szlak jest tu stromy, czasem przepaścisty, potrafi prowadzić wielkim skalnym rumowiskiem. W czasie wszystkich naszych wędrówek (i w tym roku i zeszłym) tylko dwa razy natrafiłyśmy na łańcuchy i klamry, za każdym razem w miejscu bardzo popularnym i nastawionym na niedzielnego turystę (w tym w jednym przypadku bez tej klamry i łańcucha wejście byłoby niemożliwe, w drugim chodziło pewnie o warunki pogodowe, w dobrych nie były potrzebne). Zapomnijcie o eleganckich platformach i schodach znanych z naszych gór.  

Jak już o drogowskazach mowa - czasy przejść są tu nieco tragikomiczne. Po pierwsze zakładają wyłącznie że jesteście sprawni i idziecie szybko i bez bagażu. To jeszcze pół biedy, ale musicie o tym wiedzieć (w Polsce czasy przejść są uśredniane), natomiast często potrafią twierdzić, że do celu 2 godziny, żeby po godzinie poinformować was, że do celu jeszcze 2 godziny. Ewentualnie 1:55. Słowem, nie sugerujcie się przesadnie, mapa i zdrowy rozsądek są jak zwykle niezbędne. 

Mapy: miałyśmy dwie, papierową i elektroniczną w aplikacji LocusMaps (jest w niej do kupienia tylko jedna mapa Andory). Szczególnie ta druga okazała się doskonała. Aplikacja pozwala na wytyczanie tras, pokazuje profile, co szczególnie cenne, a sama mapa jest bardzo dokładna, zawiera wszystkie szlaki, ścieżki, punkty orientacyjne, brody, refugis, cabany (refugis mają łóżka piętrowe, palenisko, są czyste; cabany to schrony z drewnianą platformą do spania, czasem jest palenisko, ale bywa też że są w złym stanie technicznym (np. nie ma drzwi) i rolnicy składują tam sól dla zwierząt itp.; mogą uratować życie, ale noclegu bym tam w razie możliwości nie planowała) oraz drogowskazy. Sama nawrzucałam tam w tym roku mnóstwo zdjęć poszczególnych obiektów, więc i to jest udokumentowane ;) Mapa doskonale działa offline.  

A propos zwierząt - w górach Andory pasą się przepiękne andorskie krowy rasy Bruna oraz konie, spotkać można też duże stada owiec oraz świstaki. Te ostatnie są znacznie większe od tych, które znamy z Polskich gór. Sporo jest też ptaków, w tym majestatyczne orłosępy, największe ptaki Europy. 

Co ważne jest jeden stwór, którego w górach Andory nie spotkacie - turysta. To nie tak, że góry są zupełnie puste i istnieją popularniejsze szlaki (Comapedrosa, Coms de Jan, Cabana Sorda), ale raczej od czasu do czasu kogoś miniecie, w refugi ktoś pewnie będzie razem z wami nocował, ale nie jest to sytuacja z Polskich gór czy innego Everestu. Nie ma kolejek i tłumów, innych turystów się mija i potem znowu idzie samemu. 

Andorskie góry w wielu miejscach wyglądają zwodniczo znajomo - zwodniczo, bo są znacznie większe. Nie chodzi tu tylko o wysokość, przede wszystkim o odległości. Kilkunastokilometrowe są tu normą, a Coronallacs (szlak dookoła Andorry) to już w ogóle rzecz dla hardkorowców. Robiłam w tym roku kilka jego fragmentów i na jednym z nich (rozbitym na 3 dni, ale w 2 dni dałoby się go zrobić z sensem) realnie jakoś w połowie minęłam dziewczynę, która szła i płakała. Mam nadzieję, że dała radę dotrzeć do schroniska (albo chociaż refugi) bo czekała ją jeszcze wspinaczka na solidną przełęcz... a kiedy następnego dnia zrobiłam to, co ona miała za sobą jeszcze lepiej zrozumiałam jej stan. Trasa sama w sobie nie była jakaś straszna, ale stanowiła ułamek bardzo długiej całości.

Z informacji praktycznych: płaci sie tam w euro, noclegi można spokojnie rezerwować przez booking, dojeżdża się z pobliskich lotnisk autobusem (polecam Andbus), na który też można kupić bilety przez internet. Andora nie jest ani w UE ani w Schengen, ale wjeżdża się do niej na zasadach takich samych jak do krajów ościennych (a więc z Polski na dowodzie osobistym). Andorczycy mówią po katalońsku, ale często znają francuski lub hiszpański (kastylijski, właściwie ;) ). Z angielskim słabiej, ale ostatecznie zwykle da się dogadać jeśli znacie parę podstawowych słówek ("bilet", nazwy miejscowości, rodzaje kawy, nazwy posiłków). 

Jeśli nie straszne wam góry oraz zdrowy rozsądek, to bardzo polecam. Andora to kraj wspaniałych widoków, interesujących muzeów oraz sympatycznych ludzi. 



Czytaj dalej »

wtorek, 1 lipca 2025

[Rachunek za] Czerwiec 2025

W czerwcu znalazłam nową autorkę, której twórczości zdecydowanie bliżej się przyjrzę, w końcu zaliczyłam zaległe spotkanie klubu książkowego oraz... Byłam w ZOO. 


Książki

Defender

Piąty tom "Przybysza", zapamiętany jako mój ulubiony, może dlatego, że był to pierwszy z tej serii, który przeczytałam po angielsku i w jakimś sensie pierwsza książka, którą po angielsku przeczytałam. O ile dobrze pamiętam, czytałam wcześniej jakiegoś Pratchetta ("Night Watch" zdaje się) i jeszcze "Fairy Land" MacAuleya (ale tu to nie mogę powiedzieć, żebym dużo zrozumiała xD), ale ten "Defender", dodam, że wydrukowany na drukarce miniaturową czcionką, żeby oszczędzać papier, to była chyba pierwsza książka, którą przeczytałam z autentyczną podjarką od początku do końca. 

Czytałam go potem raz jeszcze, kiedy poprzednio robiłam sobie re-read Przybysza (pewnie z 8-10 lat temu), ale nie mam z tym żadnych konkretnych wspomnień. Jak sobie poradził "Defender" po raz trzeci? Cholera jasna, nie wiem. Świetny to jest tom, ale - podobnie jak większość tej serii - jednocześnie nie do końca działa w ten sam sposób czytany po raz kolejny, a szczególnie ze świadomością, co nastąpi potem. W tym sensie, chociaż mamy tu wiele zwrotów akcji i ujawnionych tajemnic, jest to drugi tom w trylogii budujący bazę pod spektakularne wydarzenia tomu trzeciego. 

Co nie znaczy, że mi się nie podobało, podobało mi się jak diabli. 

Jednocześnie jednak choć nie do końca jest to decyzja świadoma, to ostatni z tomów przeczytany przed jakąś nieokreśloną przerwą. Dlaczego? Bo z jednej strony klub książkowy, a z drugiej dorwałam w bibliotece "Królewskiego smoka" i jak zaraz przeczytacie, wciągnęło mnie to jak diabli, a jednak Przybysza to ja znam bardzo dobrze, za to tęsknię do jakichś nowych serii. 


Królewski smok

Sięgnęłam po tę książkę ponieważ tłum ludzi polecił ją jako książkę, w której średniowieczne fantasy faktycznie ma coś wspólnego ze średniowieczem i mimo mało zachęcającego tytułu i koszmarnej okładki - nie zawiodłam się. Wręcz przeciwnie, Kate Elliot na dłużej zagości na moich czytelniczych listach. "Królewski smok" jest rewelacyjny. Dawno już nie czytałam książki, która byłaby tak wciągająca. A takiej, w której średniowiecze przypomina średniowiecze, to jakoś od czasu ostatniej lektury "Ucznia czarnoksiężnika". Elliot kreuje swój świat używając wielu mechanik z zakresu historii alternatywnej, co pozwala jej szybko zarysować pewne kwestie, a jednak nie jest to tanie. To jest - w sensie klimatu - jakaś bardzo, ale to bardzo alternatywna średniowieczna Europa. I działa to doskonale. Jednak tym, co najbardziej mnie porywa w tej powieści jest wiara. To jest jedna z tych bardzo, ale to bardzo nielicznych powieści fantastycznych, gdzie postacie są wierzące i ta wiara nieustannie wpływa na ich decyzje. Religia nie jest tu ornamentem, nie ogranicza się do zwyczajów, strojów i przekleństw - tkwi w centrum światopoglądu bohaterów. To jest absolutnie wspaniałe. 

"Królewski smok" ma w sobie wszystko: politykę, wojny, małe historie małych ludzi i wielkich tego świata spętanych polityką i konwenansami, są dziwaczne stwory i nie do końca  ludzkie postacie. Jest tu magia, rozpięta gdzieś pomiędzy astrologią a mrocznym rytuałem, wpisana w ten świat równie doskonale, jak doskonałe są gwiazdozbiory na niebie. Dwoje głównych bohaterów - przybrany syn dość zamożnego kupca-żeglarza trafia na służbę do lokalnego feudała, choć miał zostać mnichem, a córka maga... ta to ma dopiero przerąbane. 

Elliott ma niesamowity dar do kreowania złożonych postaci. Takich, że człowiek się zastanawia czego do diabła ten gość chce i takich, w których cechy absolutnie podłe łączą się z wybitnymi. Świetnie idzie jej też pokazanie sposobu myślenia przemocowca i gwałciciela (jest tu wątek przemocy seksualnej i niewolnictwa). 

To pierwszy tom z bodaj siedmiotomowej serii, z którą totalnie się zapoznam, musiałam przerwać lekturę z przykrego obowiązku klubowego, ale nosi mnie, żeby rzucić wszystko, wyjechać w Bieszczady i czytać, co będzie dalej, bo zarówno zakończenie jak i tytuł drugiego tomu zapowiadają coś bardzo godnego uwagi. 


Koła zębate "No plot, just vibes, niestety w kagańcu oświaty"/10

Japoński klasyk klasyków, Akutagawa Ryonosuke pozostawił mnie z mieszanymi uczuciami. "Koła zębate" to przeglądowy zbiór (w tej formie zestawiony po japońsku, acz nie wiem, ile autor miał tu do powiedzenia, podejrzewam, że niewiele, biorąc pod uwagę obecność tekstów opublikowanych pośmiertnie) ułożony chronologicznie. 

Ten chronologiczny układ z jednej strony jest może korzystny z punktu widzenia literaturoznawcy, jednak dla czytelnika niekoniecznie tworzy zestawienie równomierne, czy interesujące. Przede wszystkim, z chęci pokazania wszystkich aspektów twórczości, znajdują się tu teksty, które zwyczajnie do siebie nie pasują. Ma to tę zaletę, że każdy znajdzie coś dla siebie (dyskusja na temat tego zbioru na klubie czytelniczym była dość interesująca), ale też oznacza, że można ze sporą częścią tekstów nieco się męczyć. Są też one nie tylko różnorodne pod względem tematyki, ale też jakości. Niektóre są naprawdę strasznie słabe. 

Twórczość Aktagawy ma elementy świetne. Niektóre z poruszanych kwestii nie straciły ani trochę na aktualności po 100 latach od powstania (chociażby  "Nos" bardzo trafnie nakreślający problem operacji plastycznych oraz... reprezentacji). Kilka opowiadań jest naprawdę dobrych ("Lalki" albo "Ogród" czy "Jesień"), są takie jak tytułowe, które choć ciężkie w odbiorze jest literacko świetne - trudno żeby przyjemnie czytało się tekst autobiograficzny dotyczący ostatnich dni człowieka, który wkrótce popełni samobójstwo. 

Nie można też pominąć kwestii języka - wszystkie japońskie opracowania podkreślą absolutne mistrzostwo Akutagawy pod tym względem, a tymczasem sama polska tłumaczka przyznaje, że tego oddać się nie da. Jestem gotowa przyjąć, że tak jest - mówimy w końcu o języku i tradycji literackiej drastycznie różnych od polskich. Z drugiej strony jednak tragikomiczne są przypisy. Jest ich niewiele i zwykle absolutnie nic nie wnoszą, a tymczasem są miejsca, w których ewidentnie ich brakuje. 

Dlatego też oczywiście muszę dać Akutagawie taryfę ulgową, czytałam wersję w jakiś tam sposób ograniczoną, nie będę się więc czepiała stylu. Natomiast doczepić mogę się obrzydliwego dydaktyzmu. Większość tekstów w "Kołach zębatych" jest całkiem niezła tylko po to, żeby zakończyć się ordynarnym morałem. To jest prostackie, kompletnie psuje opowiadania skądinąd zupełnie w porządku. Być może jest to jakiś aspekt japońskiej literatury, który po prostu mi nie podchodzi (flaszbaki z "Kota, który ratował książki"). 

Ostatecznie nie mogę powiedzieć, żebym żałowała, kilka opowiadań mi się podobało, kilka było bardzo zabawnych, kilka powiedziało coś mądrego o świecie... ale chyba nie polecam, chyba że jesteście zainteresowani literaturą japońską. 


Głupie zwierzęta Polski i jak je znaleźć 

Druga książka spod znaku "Rośliny są głupie i zwierzęta też" jest, tak jak się spodziewałam, lepsza od poprzedniej. Głównym problemem "Głupich ptaków..." była monotonia i powtarzalność, której skutecznie zapobiega różnorodny wybór drani opisanych w tej pozycji. Oczywiście, pewne zmęczenie materiału (materiałem?) też się pojawia, ale w mniejszym stopniu. Ostatecznie uważam, że tego typu treści lepiej się przyswaja w ich naturalnym środowisku - w mediach społecznościowych. To są teksty krótkie i okazjonalne, do szybkiego przeczytania, między jednym a drugim memem. W dużych ilościach robią się powtarzalne i męczące, nawet kiedy w odosobnieniu są niezłej jakości. 

Można się z tej książki sporo dowiedzieć (uważam, że świetny jest dodatek o obserwacji! gdyby autor postanowił w tym stylu pisać krótkie wprowadzenia do różnych dziedzin polski internet by nie zbiedniał!), choć raczej nie nadaje się do czytania w całości.


Audiobooki

La Bestia

Przyznaję od razu, że po książkę Piotrowskiego sięgnęłam dlatego, że katalogi aplikacji a audiobookami (w tym wypadku debilnie nazwany Storytel) wołają o pomstę do nieba. Odfiltrowanie beletrystyki graniczy z cudem, no i tym razem mi się nie udało. Przy czym, przyznaję, "La Bestia" znajduje się gdzieś na pograniczu gatunków. Jest to powieść, ale przerywana fragmentami non-fiction, po części o tytułowym mordercy, po części reportażem ze zbierania materiałów. Wyszło zaskakująco sprawnie, choć myślę, że jest w tym też zaleta bardzo dobrych lektorów. Bardzo doceniam, że autor objaśnia na bieżąco, co sobie dopowiedział, dlaczego i jak się to ma do faktów. Takie fabularyzowane tru-krajmy to ja mogę czytać (słuchać). 

Ogółem audiobook bardzo sprawnie zrealizowany, dobra rzecz. Polecam, ale ostrzegam, że tortur, gwałtów i wszelkiego rodzaju gówna jest tu mnóstwo, więc nie jest to temat dla każdego. 

Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia